czwartek, 18 lipca 2019

Rzeźnik Ultra - endorfiny w błocie kąpane

Decyzja o starcie w Ultra Rzeźniku zapadła już w maju 2018 roku. Za sobą miałem już kilka naprawdę wymagających startów, lecz żaden nie zbliżył się nawet do 100 km:) Pomyślałem sobie, że jak debiutować w prawdziwym ultra (podobno prawdziwe ultra zaczyna się powyżej setki) to tylko w kultowym biegu Rzeźnika. W jednej chwili złapałem za telefon i zadzwoniłem do Bartka:) W temacie sportowych wyzwań nigdy sobie nie odmawiamy, 5 minut rozmowy i decyzja że to robimy stała się nową przygodą do której przygotowania trwały ponad rok. Z perspektywy czasu uważam, że decyzja o starcie akurat w Ultra Rzeźniku była strzałem w dziesiątkę. Doświadczyłem wszystkiego o czym czytałem i co słyszałem od bardziej doświadczonych ultrasów na temat stanów jakie przechodzi człowiek podczas biegu na tak długim dystansie.

Do Cisnej, a konkretniej do wsi Przysłup, przyjechaliśmy już w poniedziałek po południu. Chatka w której zamieszkaliśmy była bardzo przytulna i dobrze wyposażona. Niczego nam nie brakowało, nawet miała swego rodzaju bonus, ponieważ była zlokalizowana ok 200m od trasy Rzeźnika Sky, gdzie rywalizacja startowała jako pierwsza. Czas od przyjazdu do czwartku mijał bardzo leniwie i spokojne, totalne odcięcie od spraw doczesnych pozwalało skupić się tylko na starcie. W międzyczasie we wtorek wpadł krótki trening w górach, który skończył się zalaniem telefonu... kto by mógł się spodziewać, że będzie burza, jak godzinę przed żadnej chmurki na niebie nie było😂, że niby górska, zmienna pogoda? Hmmm, pogoda pokazała jeszcze więcej podczas zawodów😈




Środa późne popołudnie to czas na odbiór pakietu startowego. W końcu można było poczuć to coś! To co czują tylko zawodnicy, którzy już są tak nabuzowani przed startem, że nie wiedzą gdzie dać ujście emocjom. Z odbiorem pakietu nie było żadnego problemu, szybko i sprawnie👍 pyk jeden namiocik i podpis, pyk kolejny namiocik po odbiór koszulki i gotowe. Dla zabicia czasu trochę zwiedzania expo i powrót do bazy;). Kolacja, trzykrotne przeczytanie racebooka, przegląd wyposażenia i spać...Dobrze by było gdybym mógł spać:) Zawsze mam problem ze spaniem przed startem, szczególnie wtedy gdy zawody mają rangę epickich i w mojej głowie są zaszufladkowane w kategorii NOWOŚĆ. Pół nocy myśli nie dawały mi spokoju, na szczęście miałem jeszcze kolejny dzień na nadrobienie zaległości.

W czwartek było spane ile wejdzie, później obiad i znowu godzina leżakowania😉 Trzeba było złapać trochę snu na zapas, bo nocka zapowiadała się pełna wrażeń:) Około 17 wyjechaliśmy w kierunku Cisnej, start był dopiero o 18:30, ale fajnie jest pojawić się wcześniej i delektować atmosferą która unosi się w powietrzu. Każdy na swój sposób przeżywa ostatnią godzinę przed startem; niektórzy w milczeniu obserwują innych, jeszcze inni żartują, a i znajdzie się grupka, która po raz dziesiąty sprawdza sznurowadła, chipy i cały ekwipunek:). Ja należę do grupy, która w ciszy przeżywa to co ma się wydarzyć, obserwuję wszystko dookoła i staram się zbyt dużo nie myśleć. W głowie powtarzam sobie tylko po co tu jestem i dlaczego i że robię coś naprawdę wyjątkowego.

18:30 strzał ze słynnej strzelby Mirka i poszli! Piękny jest ten start, trzeba to przyznać. Pierwsze kilkaset metrów to szpaler kibiców ustawionych wzdłuż trasy i gorąco zachęcających do napierania. Czujesz wtedy moc💪 czujesz że warto było poświęcić tyle czasu, aby znaleźć się w tym miejscu. Po kilku minutach biegu wśród kibiców zostają już tylko zawodnicy i cała trasa do pokonania.


Na festiwal biegu Rzeźnika przyjeżdża około 3000 biegaczy! Większość zabiera ze sobą rodzinę lub znajomych co powoduje, że na te kilka dni Cisna zamienia się w prawdziwe miasteczko biegaczy, a znalezienie noclegu w bliskich okolicach startu i mety na kilka dni przed festiwalem staję się prawie niemożliwe. Na każdym kroku można spotkać kogoś, kto ma coś wspólnego z Rzeźnikiem. Atmosfera jest świetna, wszędzie słychać rozmowy na różne tematy dotyczące startu. Jakie buty? Czy będzie padać? Co zabierasz na przepak? Jak minęła nocka? Te wszystkie pytania setki razy wypowiadane przez zawodników tylko podkręcają klimat wydarzenia.


Początek biegu to dużo szarpania tempa, trochę kolejek przy pierwszym podbiegu, który już na samym początku weryfikuje przygotowanie ultrasów😈 Biegłem gdzieś w środku stawki, więc byłem świadkiem wielu zbyt mocnych początków. Niektórzy stawali obok trasy nie mogąc złapać tchu przy napieraniu w górę.Sam wiele razy zaliczyłem zbyt szybki start, ale patrząc na tych nieszczęśników tylko jedna myśl mi przychodziła do głowy: po cholerę lecicie sprintem pod górę jak przed Wami jeszcze ponad 100 km? Czasami nie ma na to rady, emocje i nagły przypływ endorfin robi swoje:) Po pokonaniu pierwszych 5 kilometrów pod górę, od razu ostro w dół do punktu kontrolnego w Cisnej. Po opuszczeniu po raz kolejny bazy zawodów było już dosyć luźno, można było trzymać swoje tempo i nie czekać w kolejkach na mniejsze lub większe podbiegi. Trasa do kolejnego pit stopu w Maniowie zleciała mi bardzo szybko i nim się obejrzałem to już 40km było za mną💪 szybkie uzupełnienie płynów i dalej w drogę do kolejnego punktu. Ok 21 zanim zapadł zmrok, przed kolejnym długim podejściem większość zakłada czołówki i zaczynamy nocną zabawę. Coś na co długo czekałem:) Nigdy wcześniej nie biegłem po nocy w lesie, tym bardziej w górach. Na początku dość ostrożnie wypatrując czy przypadkiem nie zostałem sam w tym lesie😵, później już nawet chciałem pobyć trochę sam ze sobą😎 Nie spodziewałem się że nocne harce dają tyle frajdy i ciekawych przemyśleń, wszystkie zmysły tak wyostrzone, że najmniejszy szelest nie mógł umknąć moim uszom. W pewnym momencie wydawało mi się nawet że słyszę wilka! Zastanawiałem się nawet co bym zrobił gdybym spotkał na przykład niedźwiedzia? przecież nie ma opcji że bym gdzieś uciekł w tym błocie:) na szczęście misie polowały gdzie indziej:) podejrzewam że dla nich to był większy stres niż dla nas, bo co sobie taki niedźwiedź może pomyśleć gdy tylko słyszy tupot butów i sznur światełek ciągnący się kilometrami?:) Lokalne misie na pewno wiedzą ,że to bieg Rzeźnika:) W końcu to już XVI edycja! 




Do Cisnej II dobiegam już bez czołówki (która i tak padła godzinę za szybko i gdyby nie Bartek to świeciłbym sobie telefonem). Czuję się bardzo dobrze, wsuwam zupę, uzupełniam płyny, zmieniam skarpetki i udaje się w kierunku dalszej części trasy. Niestety w międzyczasie mój serdeczny kompan podejmuje bardzo rozsądna decyzję o rezygnacji z powodów żołądkowych. Męczył się chłop prawie 60 km od samego startu, aż dziw, że tyle wytrzymał. Ta informacja niestety przez kilka kolejnych kilometrów mocno siedzi mi w głowie i nie mogę ułożyć sobie planu na dalszą część...

Mając ponad 60 kilometrów w nogach, w dosyć ciężkich warunkach (wszędzie błoto, błoto i jeszcze więcej błota), zaczynają mnie łapać pierwsze chwile zwątpienia. Mojego przyjaciela nie ma już na trasie, więc jak zejdę nie będzie tragedii, znajdę sobie jakąś dobrą wymówkę, aby sam się usprawiedliwić. Na szczęście tuż nad ranem pojawiają się pierwsze wiadomości od rodziny i znajomych, że kibicują i obserwują i że mam cisnąć dalej. I to wtedy wystarczyło, aby biec i pozbyć się pierwszego kryzysu🏃🏃🏃 Nim się obejrzałem byłem już na następnym punkcie kontrolnym (Smerek, 75km) z nowymi podkładami energii. Zostało mi prawie 35 kilometrów do mety. I od tego momentu tak naprawdę rozpoczęła się dla mnie walka.




Po opuszczeniu punktu w Smerku, pierwszy długi podbieg, cały ociekający z każdej strony błotem. Nie sposób było nawet to ominąć i postanowiłem iść w to błoto jak leci, centralnie środkiem nie zastanawiając się nad niczym. Podejście, które normalnie pewnie bym zrobił w max 20 minut robiłem ponad godzinę😡 Ten odcinek totalnie wyssał ze mnie moce. Każdy krok i do tego mocno pod górę to walka o wyciągnięcie buta, który za każdym razem zanurzał się po kostki. Nigdy wcześniej nie byłem tak zmasakrowany energetycznie jak podczas tej nierównej walki z błotem. Wtedy przyszedł kolejny kryzys i ochota na zejście z trasy na kolejnym punkcie. Moje myśli były tak pogubione, że raz chciałem płakać a raz chciałem odrabiać starty. Odcinek ze Smerka do Roztok Górnych wspominam najgorzej. Gdy w końcu dotarłem na punkt, zabrałem trochę jedzenia i po prostu usiadłem na kawałku zwalonego drzewa walcząc z myślami co robić dalej. Myślałem i myślałem aż w końcu wymyśliłem że mam naprawdę spory zapas czasu przed limitem (dla mojego dystansu było to 24 i pół godziny) i zmieszczę się nawet gdybym maszerował do końca. Wtedy chciałem to już tylko ukończyć.

Wolnym tempem opuściłem Roztoki i postanowiłem że będę napierał do końca. Zrobię to i będzie z głowy. Czekały mnie jeszcze dwa mocne podejścia i zbiegi, których ze względu na ból mięśni nie mogłem zrobić tak jak chciałem.Plusem było to, że przed sobą w razie czego miałem jeszcze jeden punkt, gdzie można było uzupełnić wodę i coś zjeść. Musiałem po prostu przetrwać. O tyle o ile łatwiej w tym stanie było mi podchodzić to zbiegi, a w moim przypadku zejścia to była ciężka maskara. Każdy krok poprzedzałem kijkami, które bardzo pomagały zmasakrowanym czwórkom. I tak starając się nie myśleć o bólu dotarłem do ostatniego punktu w Lisznej, z którego było już tylko 5 km do mety.




Po wymianie kilku zdań z jednym z wolontariuszy, gdzie miałem nadzieję usłyszeć coś w stylu: Ej spoko stary, ostatnie podejście to pikuś (niestety nic takiego mi nie powiedział, za to dał do zrozumienia że teraz 2 km ostro w górę i ostry zbieg do mety), wybiegłem z myślą że nie mogę się teraz poddać i muszę ukończyć i że lecę już w trupa. Było prawie w trupa, bo na 200m przed metą samowolnie się przewróciłem i zaliczyłem epicką kąpiel w błocie. Prawie całe 110 km bez gleby, a tu przed samą metą taka sytuacja😭i na oczach całego zgromadzonego tłumu:)
Po 22 godzinach i 27 minutach przekroczyłem linię mety🏁








Chwilę po ukończeniu dotarło do mnie co właśnie zrobiłem:) Wcale się nie spiesząc opróżniłem Pilsnera (o dziwo pierwsze co pamiętam po przekroczeniu mety, to fakt że odebrałem piwo), poleżałem 15 minut, po raz kolejny obdrapałem się z błota i udaliśmy się do naszej chatki. Myślałem, że czeka mnie nieprzespana noc jak po ostatnim starcie, ale nic z tych rzeczy. Po 2 godzinach smacznie i twardo spałem do rana:) Kolejna miła niespodzianka była taka, że organizm dwukrotnie szybciej się zregenerował niż po Ultra Roztoczu (94 km), które biegłem miesiąc wcześniej. Magia ludzkiego ciała:) po 3 dniach mogłem już normalnie chodzić:) Myślę, że dużo w temacie regeneracji dała mi odpowiednia dieta i nawadnianie. Naprawdę mocno pilnowałem tematu uzupełniania niezbędnych minerałów i przyjmowania dużej ilości płynów przed i w trakcie biegu. Ciekawostką natomiast jest fakt że po zawodach było mnie 3kg mniej i do swojej normalnej wagi, którą trzymałem cały rok wracałem ponad 2 tygodnie:) 

Myślę że na Rzeźnika jeszcze wrócę , może w przyszłym roku w formule klasycznej, o ile dopisze szczęście przy losowaniu:) Trzeba zacząć szukać kompana i modlić się o mniej deszczu przed startem:) Finalne ukończyłem na 92 m-cu open. Niestety prawie setka zawodników, którzy razem ze mną wystartowali na tym dystansie nie ukończyła zawodów. Ogromne ilości błota i naprawdę morderczy dystans, zatrzymały bardzo dużo osób, nie pozwalając im ukończyć w limicie czasu.

Cieszę się i jestem z tego dumny, że przeżyłem coś wspaniałego o czym można opowiadać bez końca!

Rzeźnik to rzeź!

5 powodów dla których warto biegać w deszczu

Jesień weryfikuje charakter biegacza, dzień coraz krótszy, często pada deszcz, dopada nas ogólne zmęczenie i spadek energii. Ja...